Przejdź do treści

Eutanazja – dobra śmierć?

Niekiedy, łatwo jest zapomnieć, że przez większość czasu potykamy się w ciemności. Zdarza się czasem, ale niezwykle rzadko, iż nagle w naszej głowie zapala się jaskrawe światło i w jego blasku ze zdziwieniem dostrzegamy, iż nie wszystko jest tym, czym nam z pozoru się wydaje. Moje światło, które mnie nieomal oślepiło, zapaliło się w mojej głowie kilka lat temu w chwili, gdy goszcząc w jednym z polskich hospicjów, stanąłem przy łóżku obcego mi człowieka, będącego u progu śmierci. Upragnionej śmierci.

Spoglądając na zimne nieomal już ciało, powalone grozą drętwoty i powoli zżerane przez lodowatą otchłań nieuchronnej śmierci, odczuwałem boleśnie bicie jego serca, jego strach, brak nadziei i bezbrzeżną rozpacz. Odnosiłem bardzo smutne i męczące wrażenie, że to, co widzę, może spotkać także i mnie. I wtedy, nie po raz pierwszy zresztą, przyszła mi do głowy bardzo jasna, przejrzysta i w zasadzie pogodna myśl, iż w głębi duszy nieuleczalnie chorzy i potwornie cierpiący ludzie nie boją się śmierci. Boją się życia. Problem w tym, że bardzo często, zbyt często nie są w stanie pozbawić się życia własnymi rękami, ani tym bardziej przekonać świat polityków, prawników, etyków, duchownych i lekarzy, aby powoli umierającym w bólu, upokorzeniu i często w upiornej samotności pacjentom hospicjów, pomóc na ich stanowcze życzenie – godnie odejść.

Pensjonariusze hospicjów są zakutymi w dyby niemocy, skazańcami z wyrokiem śmierci bez konkretnej daty. Hospicja, są bardzo często miejscami tortur. Są dwa rodzaje tortur. Jeden rodzaj służy do wydobywania informacji. Drugi dla satysfakcji oprawcy. Ale, jest także i trzeci rodzaj świadomie zadawanej udręki. To obojętność wobec cierpiącej, nieuleczalnej chorej osoby, która ścigając się z czasem, nie chce już żyć. Pacjent hospicjum przykuty do łóżka staje się istotą zamkniętą w bólu i choć, jest w pełni świadom swojej sytuacji, traci wolność i autonomię.

Człowiek z łóżka, mężczyzna, którego wieku nie byłem w stanie określić, patrzył na mnie oczami chorego psa, którego okrutni właściciele w mroczną i deszczową noc wyrzucili na ulicę. Po długiej chwili milczenia, ledwie dosłyszalnym głosem, zamykając wypełnione bezbrzeżnym cierpieniem oczy, niezwykle wolno zaczął swoją krótką opowieść. Odkąd tutaj jestem mam ciągle ten sam sen. Śnią mi się kłącza. Wyrastają pojedynczo spod mojego łóżka i powoli wpełzają na moje stopy, rozrastając się we wszystkich kierunkach. Gdy docierają do moich piersi ściskają je boleśnie i powoli pozbawiają mnie oddechu, wówczas zaczynam nieśmiało wierzyć, że to, już koniec. Gdy oplatają mi szyję i wpełzają do ust zyskuję pewność, że to nie są kłącza, tylko zimne ręce trupa, ściągające mnie w otchłań nicości, gdzie nie ma bólu, i upokarzającej litości. Zaczynam wierzyć, że to nie sen, że tym razem naprawdę zbliża się upragnione wyzwolenie – śmierć.

Otwieram jednak oczy, zazwyczaj jeszcze przed świtem i już wiem, że był to tylko kolejny, zawsze taki sam sen. Czuję, że pampers jest pełny i wszystko wokół mnie cuchnie panicznym strachem, moczem i rzadką kupą. Jestem na jawie. Ale nie  to jest najgorsze. Obłęd zaczyna się, gdy przychodzą siostry zakonne i z wyraźnym obrzydzeniem zaczynają mnie czyścić. Wtedy w mojej głowie pojawia się bezgłośne wycie ze wstydu i rozpaczy. Jestem bezbronny i zupełnie bezradny. Nie mogę nawet  wysrać się bez asysty dobrych ludzi, którzy tak naprawdę brzydzą się mną i słusznie, ale nie mają najmniejszego zamiaru pomóc mi umrzeć, choć podejrzewam, że szczerze mi życzą abym, jak najszybciej zdechł. Będą w tedy miały jeden kłopot z głowy.

Czasami podczas tych ablucji dostaję, zupełnie bezwiednie erekcji. Wówczas Siostry Miłosierdzia, jeśli są we dwie, szturchają go palcem i obciągając napletek pstrykają palcami w żołądź. Zaczynam jęczeć z bólu a one patrząc na siebie porozumiewawczo zaczynają się głośno śmiać.

Grymas upiornego uśmiechu wykrzywił jego wychudłą twarz. Z zaciśniętych oczu po policzkach spłynęły obficie łzy. Jeśli Bóg istnieje, szeptał łamiącym się głosem to, jest okrutnym i bezwzględnym sadystą. Ludzie litując się nad zdychającymi zwierzętami, aby ulżyć im w cierpieniu usypiają je u weterynarza. Dla takich jak ja, nie ma jednak litości.

Hospicjum, to bardzo ciasna życiowa przestrzeń. Umiera się w niej wolniej, niż gdzie indziej. To ciemność pełna duszącego bólu, który sączy się razem odrobiną powietrza na tyle dużą, aby zbyt szybko się nie udusić. Hospicjum to, raj dla bezdennego smutku i bezbrzeżnej rozpaczy, to raj dla bezdusznego upokorzenia.

Słuchając tej opowieści przyszła mi na myśl treść przysięgi Hipokratesa i przysięgi lekarskiej ujętej następująco w Kodeksie etyki lekarskiej: ”Lekarz winien towarzyszyć umierającemu aż do ostatniej chwili życia, za pomocą właściwych czynności i środków zapewnić mu odpowiednią jakość życia, które zbliża się ku końcowi, dbać o godność chorego i wspomagać jego otoczenie”

Piękne i szlachetne słowa – prawda? Ale, czy utrzymywanie przy życiu, często wbrew ich woli ludzi beznadziejnie chorych, okrutnie cierpiących i głęboko swoją bezradnością upokarzanych, ludzi, którzy już nie chcą żyć i cierpieć, można nazwać człowieczeństwem?

                                                                                                                                             Mirosław Rudziński – Gappa