Opowiadanie z tomiku: „Ani było ani jest” – fragment.
Rozdział pierwszy
Był jednostajny, nieprzenikniony jesienny półmrok. Zdawało się, iż ciemność i pełzający tuż za nią nocny mroczny lęk, zalewa powoli całe miasto. Noc nadchodziła, jak nieoczekiwana złowroga mgła. Zmierzając od strony mostu Wita Stwosza w kierunku kłodzkiego ratusza dostrzegłem siedzącą w kucki na stopniach miejskiej fontanny, niewielką, szarą, zakapturzoną postać. Na tle majaczących w półmroku pysków kamiennych delfinów, w okruchach światła dogasającego dnia wyglądała, jak złodziej grawitacji. Nie byłem wstanie minąć jej bez słowa.
– Dobry wieczór – powiedziałem półgłosem.
Postać unosząc głowę zsunęła kaptur i spojrzała na mnie z nieukrywaną niechęcią. Jej spojrzenie było, jakby ołowiane. Poznałem ją natychmiast. To było ona. Szalona Marta. W chudych kościstych dłoniach trzymała paciorki różańca. Odniosłem wrażenie, że w czymś jej przeszkodziłem. Patrzyła na mnie wzrokiem bezpańskiego psa, z wrogością, wyrzutem i rozpaczliwą nadzieją. Mimo, jakiejś głęboko skrywanej niechęci do świata i ludzi, niezauważalnym nieomal gestem głowy wskazała mi miejsce obok.
– Usiądź – poprosiła.
Wahałem się przez dłuższą chwilę, czy powinienem przyjąć jej zaproszenie. Patrzyła na mnie wyczekująco, a ja nie mogłem, nie miałem, dokąd umknąć spojrzeniem. Ani udać, że jej nie poznaję, że moje – dobry wieczór, to pomyłka.
Widząc moje niezdecydowanie, uniosła swoją kościstą dłoń o długich przeraźliwie chudych palcach i ją powąchała. Po chwili mrużąc oczy, półgłosem zapytała:
– Chodzi o zapach – prawda?
Zmarszczyła brwi i raz jeszcze obwąchała wierzch swojej dłoni.
– Dzisiaj, jest mniejszy. Nie czuć gnijącego mięsa. Ten zapach, mój własny smród, jest kwintesencją wszystkiego, czego w sobie nie lubię. Wszystkiego, czego w sobie nienawidzę. Ty, być może, jesteś szczęściarzem i nigdy tego nie doświadczysz. Ale, któż to może wiedzieć? Nikt.
Dostrzegając brak jakiejkolwiek reakcji na jej słowa, uznała to za potwierdzenie jej tezy o zapachu i nienawiści. Z jej twarzy zniknęły wszelkie emocje. Usiadłem obok. Marta zamilkła. Po dłuższej chwili, zanurzony w przenikliwie lodowatej ciszy, chciałem wstać, pożegnać się i jak najszybciej odejść. Uciec od tego pachnącego klęską i zbliżającą się śmiercią smutku. Jakby wyczuwając mój zamiar powiedziała ledwie dosłyszalnym głosem:
– Zostań – a po chwili zapytała:
– Jak myślisz, czy świat w obecnym kształcie, świat, w którym żyjemy, jest do przyjęcia?
– Odpowiedz – tak, czy nie!
– Czy świat, który powinien być, to jedynie mrzonka cierpiącej wyobraźni?
Nie czekając na moją odpowiedz, zupełnie niespodziewanie ujęła moją dłoń i przytuliła do pociętego zmarszczkami policzka. Poczułem zimne wilgotne ukłucie. To była jej łza. Pojedyncza i przerażająco samotna. Nagle, tak jak zupełnie niespodziewanie sekundę wcześniej, ujęła moją dłoń w geście przyjaźni, teraz odepchnęła ją gwałtownie, jakby była zadżumiona, z wyraźną złością do siebie za chwilę ckliwej słabości.
– Nie tak dawno jeszcze – powiedziała nieomal szeptem – nie znałam łez bez nadziei. Dzisiaj pozostały mi, już tylko łzy.
– Wiesz – ciągnęła dalej beznamiętnym, smutnym tonem – od najmłodszych lat żyłam w dwóch światach – racjonalnym i religijnym. Nie umiałam i chyba tak naprawdę nigdy nie chciałam złożyć je tak, aby się w sposób harmonijny zespoliły, domknęły i przeobraziły w spójny obraz, w którym mogłabym spokojnie i bez większych lęków żyć. Na starość, mimo, iż Bóg dramatycznie mnie rozczarował, postanowiłam pozostać mu wierna. Tylko, ta iluzja trzyma mnie jeszcze, choć z każdym dniem coraz słabiej, przy życiu.
Wyraz jej twarzy sprawiał wrażenie, jakby coś z życiowych popiołów rozsypanych w pamięci, intensywnie odgrzebywała. Rzuciła mi przelotne spojrzenie, aby upewnić się, czy ją słucham i uśmiechając się smutno snuła swoją opowieść dalej.
– W Kościele Podwyższenia Krzyża Świętego, tym na osiedlu Kruczkowskiego, miałam swój zaciszny kącik a w nim niewielkie krzesełko. Spędzałam tam, każdą wolną chwilę, a wolnych chwil stara samotna kobieta ma bez liku. Siadywałam na moim krzesełku każdego nieomal dnia i słuchając mszy, rozmyślałam o tym, co już bezpowrotnie minęło. To, nie była modlitwa, tylko paniczna ucieczka w świat wspomnień, w świat, który zbiegiem czasu rozwiewa się, jak dym na wietrze. Z czasem zaczęłam tam przychodzić jedynie z powodu wspomnień. Ze wszystkich kłodzkich kościołów tylko w tym, moje cierpienia, jak w nirwanie na chwil kilka wygasały. Tylko tam mogłam w miarę bezpiecznie wchodzić w świat wspomnień, o których trudno, jest mi już dziś powiedzieć, czy są choćby w części prawdziwe, czy też, są jedynie wytworem mojej starczej, schorowanej wyobraźni. Czas, to bezduszny drań, który jak rak zżera nasze wspomnienia kawałek po kawałku. Nie wiem, jak mam dokonać wyboru spośród tego, co nazywam swoimi wspomnieniami i przeżyciami, aby prawdziwie zarejestrować prawdę o samej sobie. Moje życie minęło jak mgnienie oka. Tyle planów, marzeń, nadziei. I co, i klapa. Spisywanie wspomnień daje czasem odrobinę przyjemności. Pod warunkiem jednak, że nie przyplącze się nostalgia.
Zamilkła i schowała się w głębokiej ciszy. Po długiej chwili głosem, w którym wyczuwałem ból i wielkie strapienie, patrząc gdzieś daleko przed siebie, z wyraźną goryczą i jakąś nieokreśloną pretensją powiedziała:
– Starzy ludzie nie mają nic do stracenia – prócz godności. Dzień po dniu nadchodzą kolejne klęski. Aż w końcu przychodzi rozpacz, a po niej, już tylko śmierć. Zdarzają się poranki, że budzę się bez uczucia strachu, ale ten miły stan trwa, tylko krótką chwilę. Strząsając z powiek resztki snu czuję, iż nic się nie zmieniło. Jestem przegrana i ogarnia mnie przygnębiający smutek, że nie umarłam tej nocy we śnie. W mojej codziennej szarej egzystencji gzi się jedynie bezwstydna rozpacz z infantylną tęsknotą za życiem szczęśliwym. Każdego poranka, gdy myję zęby i spoglądam w lustro, zadaję sobie pytanie:
– Czy, wygranego lub przegranego można rzeczywiście rozpoznać, już na starcie?
– Od wielu lat jestem samotna i żyję sama. Z każdym mijającym dniem, coraz bardziej martwa. Samotność, to dom udręki, gdzie sny i pragnienia mieszają się z czernią nocy i szarością poranka. Myśli ludzi porzuconych przez świat, są jak wszy, których nie sposób wydusić. Samotni starzy ludzie muszą maszerować noga w nogę. Trzymać równy, choć zazwyczaj chwiejny krok, podążając karnie ku cmentarnej krypcie. Z tej drogi nie ma ucieczki.
Powoli wstała i zarzucając drelichową mocno już sfatygowaną torbę na ramię poprosiła:
– Przyjdź do mnie jutro popołudniu. Wiesz gdzie mieszkam. Wiesz?
Skinąłem potakująco głową.
– Pokażę ci coś i coś ci opowiem.
W mglistym świetle ulicznych latarni jej oczy sprawiały wrażenie, jakby były szklane. Grymas uśmiechu rozjaśnił odrobinę jej twarz. Skinęła mi dłonią na pożegnanie i podpierając się starym parasolem odeszła wolno w nocną ciszę. […] Cdn.
Andrzej Kuc