Historia życia Mateusza Morawieckiego, zwanego przez wszystkich, jego przyjaciół i wyznawców, którzy zapewne za kwaśny uśmiech, bezwarunkowo go kochają – premierem krzywoustym, przypomina mi buddyjską bajkę o „Złotym gąsiorze”
A było to tak: „Żył sobie kiedyś na skraju lasu biedny człowiek, który miał żonę i dwójkę dzieci. Chłopca i dziewczynkę. Ponieważ w owym czasie nie było 500+, cierpieli oni okrutną biedę. Harując od świtu po zmierzch, głównie po to, aby zapłacić władzy podatki, człowiek ten w końcu ciężko zachorował. Mimo wszelkich starań, aby go wyleczyć, z każdym dniem, stawał się coraz słabszy. Tak się działo zapewne dlatego, że FOZ, w tych zamierzchłych, barbarzyńskich czasach, jeszcze po świecie nie szalał. Kiedy ten człowiek był bliski śmierci, jedna niezwykle istotna myśl, zawładnęła jego umysłem – jak pomóc swojej rodzinie? Z tą myślą zmarł. Tej samej nocy jego córka i syn mieli ten sam sen. W tym śnie przyszedł do nich ojciec, i powiedział: – nie martwcie się moje dziatki, ja do was wrócę i zapewnię wam dobrobyt. Wrócę pod inną postacią i pewnie mnie nie poznacie”. I wrócił. Wrócił pod postacią dorodnego gąsiora.
Skracając tą pouczającą buddyjską opowieść, wspomnę jedynie, że każde pióro, które zostało wyrwane gąsiorowi, natychmiast zmieniało się w pióro szczerozłote. Jednakże chciwość, drugi grzech na liście siedmiu grzechów głównych, podkusił ludzi, aby gąsiora doszczętnie oskubać. Gdy gąsior spostrzegł, co się święci, zebrał się w sobie i w siną dal odleciał. Ale, ponieważ miał gołębie serce, zostawił wystarczającą ilość piór, złotych piór, aby jego rodzina żyła długo, szczęśliwie i w dostatku.
Podobieństwo buddyjskiego gąsiora do Mateusza Krzywoustego jest uderzające. Tyle tylko, że ten nasz katolicki, prawdziwie polski gąsior, wyrywa pióra innym a nie sobie i uśmiechając się krzywo, ale współczująco, bo Krzywousty ma sumienie, do obskubywanych gąsiorów i gąsek, pysznie się ich bezradnością pasie.
Ja poeta i łachmyta mam problem. Wielką egzystencjalną obstrukcję. Przez ostatni tydzień piłem z rozkoszą i namiętnie wódkę. Czysta, subtelnie zmrożona wódka, pita w obecności przyjaźnie do człowieka nastawionej niewiasty, w dodatku zupełnie nagiej, jest niezwykle pyszna i rodzi w samczej duszy, niezwykle istotne dla świata refleksje.
I stało się. Do mojej biednej głowy zakradła się myśl, że oto minęły wieki i pojawił się na Ziemi, pech chce, że na ziemi Polskiej, a nie rosyjskiej, czy niemieckiej, mesjasz – Jarosław K. Mąż, który bez udziału niewiasty począł i urodził Mateusza M. oraz w bólu powił córę polskiej polityki, Beatę Sz., tudzież kilkoro innych, pazernych na państwowe zaszczyty i publiczne pieniądze, dziatek. Ten wielki mały człowiek, jest mi bratem, ponieważ podobnie jak ja, dorastał i hartował swój niezłomny charakter w wojnie Polsko-Jaruzelskiej. W owym mrocznym czasie, z mitycznego dzisiaj Żoliborza, mimo, iż paniczny strach ściskał mu boleśnie, jego niewielką męskość, scenicznym szeptem błogosławił nam powstańcom, a ja z kumplami i małoletnim wówczas jeszcze Mateuszem M, biegaliśmy po ulicach Wrocławia z koktajlami Mołotowa, budząc paraliżujący strach w szeregach ZOMO, tej okrutnej i morderczej armii okupanta.
W takiej, oto heroicznej atmosferze, kształtował się niezłomny duch naszego Krzywoustego premiera. Podobnie jak Pawka Korczagin w „Как закалялась сталь” Mateusz prowadził i prowadzi stosunkowo ascetyczny tryb życia, ustanawiając przy tym, dobro Polski, jako wartość dla siebie najwyższą.
Nie mam, żadnych praktycznych, ani moralnych przesłanek, aby premierowi czynić zarzuty z powodu jego patriotycznej megalomanii. I choć bez wątpienia, jest klasycznym współczesnym, hotentotem to, ze względu na staranne wykształcenie, można mu zaufać. Będzie z pewnością bajdurzył i konfabulował a także kłamał, jak to ma niekiedy w zwyczaju. Zawsze jednak bujda i kłamstwo w jego wydaniu, są honorowe i służą dobru ojczyzny i zamożności obywateli.
Niemniej jednak, mimo tych kryształowo czystych intencji, zgłaszam pewne zastrzeżenia do patriotyczno-etycznej postawy pierwszego, albo drugiego dżentelmena RP. Otóż słuchając, co i jak mówi, a także analizując mimikę, jego politycznego ciała, dostrzegam w jego wrażliwej na losy bliźnich osobowości, odwieczny dylemat polityków paplaczy, takich jak Czarnecki, Cymański, Szydło, Kaczyński, Horała, co lepiej mieć – szklane oko, czy sztuczną szczękę. Ci wspaniali Polacy, obżarci po grzbiet tanim politycznym frazesem, jak pegeerowskie krowy kiszonką drugiej świeżości, zachowują się jak małpy – widownia musi ich zauważyć.
Natomiast Pan Premier przyłapany na kłamstwie lub kabaretowej bladze zachowuje się tak, jakby nie dostał mleka, lub jakby miał mokrą pieluchę. Uśmiecha się przy tym, już nie kwaśno, tylko tak, jakby przed chwilą nakarmił złotą rybkę strychniną.
Osobiście intryguje mnie, co tak naprawdę dzieje się w zaciszu jego głowy. Nieustannie opowiada naiwnemu ludowi o Polsce potężnej. O kraju, którego zazdrości nam cały świat. Nieustannie próbuje, z pomocą swoich złotych ust wmówić opinii publicznej, że umie latać. Fruwa jednak, nawet nie jak Franek Zapata na swoim flaibordzie, tylko jak nieszczęsny syn Dedala. Będąc jednookim Cyklopem, bo ma tylko prawe oko, nie dostrzega, że jego lot przypomina, lot gołego nietoperza, miast dumnego biało czerwonego orła.
Jeśli, jest natomiast czarodziejem to, jakiego jest koloru. Martwi mnie również, w jakim stanie jest jego różdżka. Pamiętam z Harrego Pottera, co wyprawiała złamana różdżka Rona Weasleya. Dlatego też bardzo chciałbym wiedzieć, czy różdżka naszego premiera, nie jest przypadkiem uszkodzona i czy, jest w stanie bez cudotwórczych niebieskich wspomagaczy, utrzymać wymaganą od prawdziwych mężczyzn, nie tylko czarodziejów, dumną sztywność. Sztywność jest bardzo istotna, nawet, gdy ogonek jest niewielki.
Niekiedy w jego spojrzeniu można dostrzec małą białą trąbę powietrzną, ostro wirującą w jego mózgu. Zwiastuje ona koniec jego kariery. Prawdopodobnie będzie dokładnie taki sam, jaki możemy oglądać na obrazie Pieter Bruegel Starszego o znamiennym tytule „Upadek Ikara”.
Pan Premier wcześniej lub później, osiągnie alternatywną nieśmiertelność, którą bardzo celnie opisuje stara anegdota: „Dwóch biedaków zwiedza cmentarz. Zatrzymali się właśnie przed wspaniałym grobowcem znanego bogacza. Jeden z biedaków, cmokając z zachwytu, mówi do drugiego: – Widzisz to się nazywa życie”.
Mirosław Rudziński – Gappa